Nie umiem Wam opisać jak bardzo byłam podekscytowana wizją wyjazdu na Jersey. Praca w roli barmanki co prawda średnio mi odpowiadała (nie przeczę posiadałam olbrzymie doświadczenie w tej dziedzinie, do tej pory jednak głównie po przeciwnej stronie baru) prawdziwy cel mojej podróży to samotne przechadzki wzdłuż postrzępionych skalistych klifów, wolne od VAT-u, a konieczne do życia substancje alkoholowe, takie jak Jack Daniels lub perfumy Chanel, ale przede wszystkim angielscy faceci, którzy - według zaczerpniętych z kina i literatury przekazów (trudno wszakże o bardziej wiarygodne źródła) - przypominali wyglądem Pierca Brosnana, inteligencją dorównywali George'owi Bernardowi Shaw, a celnym dowcipem i głęboką myślą przewyższali samego Dickensa.
Mając niewielkie, no dobrze - żadne - doświadczenie w gastronomii, mogłam polegać jedynie na uwodzicielskim spojrzeniu, czy rozbrajającym uśmiechu, który miałam nadzieję przywołać w krytycznej sytuacji. Wmówiłam sobie, iż praca za barem to tylko rodzaj towarzyskiego wydarzenia, na którym się bywa codziennie, służbowo.
Przyjaciele zebrali się po raz ostatni, aby mnie pożegnać. Przybrałam zawadiacką pozę, gdyż większość z nich patrzyła na mnie jakby mieli mnie już więcej nie zobaczyć
- Nic mi nie będzie, nie przejmujcie się, w końcu każdy głupi potrafi mieszać dżin z tonikiem. Pokiwali głowami, jak gdyby nie do końca przekonani.
Ojciec jak zwykle starał się podnieść mnie na duchu. - Dokąd ty właściwie jedziesz? Nie mogę znaleźć tego na mapie. Żeby to tylko nie była pułapka, tyle się o tym teraz słyszy, młode kobiety zwabione na zachód, pod pozorem pracy, lądują w pornobiznesie, bez paszportu i pieniędzy - wyrecytował jakby całe życie czytał niusy w Dzienniku. Po chwili spojrzał na mnie jakoś inaczej, poklepał po plecach i optymistycznie stwierdzi, że na pewno nic mi nie będzie, bo jestem już duża. Jasne pomyślałam, gorzko rozczarowana, że troska ojcowska trwała tak krótko, za stara jestem i żaden handlarz żywym towarem już się mną nie zainteresuje, mogę spać spokojnie, phi! Głośno zaś powiedziałam: - Gdyby jednak ślad po mnie zaginął i jedynym wyjściem byłoby puszczenie mojego zdjęcia na antenie programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie", proszę Cię niech to będzie to z Monte Carlo - miałam tam rewelacyjną opaleniznę i wyglądałam zabójczo.(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część II - Złudzenia
(...) Jersey okazała się być uroczą, małą wysepką na kanale La Manche, a w każdym razie była taka owego kwietniowego popołudnia, kiedy po raz pierwszy tam zawitałam. Wyglądało jakby wiosna zagościła już na dobre, obsypując wyspę wszystkimi możliwymi odcieniami zieleni, i jeszcze barwniejszymi kwiatami. W każdym niemal ogrodzie rosły palmy, co dodawało wyspie egzotycznego uroku. Trawniki były świeże i nieskazitelnie utrzymane, to samo dotyczyło większości roztaczających się za nimi rezydencji. Jeśli zaś chodzi o morze, widoczne aż po horyzont po drugiej stronie drogi, to miało ono głęboki, szafirowy odcień i mieniło się jak klejnot w koronie, wszystko to razem wyglądało... cóż - elegancko i kosztownie. Piękna wyspa pełna zamożnych i pozbawionych trosk ludzi. Nie miałam żadnych wątpliwości że i ja bedę wkrótce wiodła taki sam żywot.
Nastrój ten utrzymał sie do kolacji, choć między nami mówiąc tosty z fasolką w sosie pomidorowym były dosyć smętną jej namiastką. Później było już tylko gorzej. Pokój w jakim przyszło mi zamieszkać, niczym nie przypominał spodziewanych cudowności (liczyłam po cichu na co najmniej trzy europejskie gwiazdki), mały i raczej spowity wiecznym mrokiem - poprzedni lokator był wampirem, lub po prostu miał światłowstręt, jedyne okno zostało zabite starym materacem, tapeta pamiętała chyba lepsze czasy, po ulewnym deszczu wydymały się gdzie niegdzie sporych rozmiarów pęcherze, jeden popsuty elektryczny grzejnik dopełniał inwentarza. Słowo: obskórna dziura jakoś naturalnie przychodziło do głowy na widok tej, otrzymanej w jednym pakiecie z pracą, kwatery.
Próbowałam się pocieszyć, że to oczywiście tymczasowe mieszkanie, że za tydzień, najdalej dwa otrzymam awans za świetne wyniki w pracy, a z lepszą pozycją wiąże się bardziej reprezentacyjne lokum. Problem mieszkania w pewnym momencie jakby się skurczył, niestety pod wpływem nowego, nawet bardziej wstrząsającego odkrycia. Okazało się, iż dzielę łazienkę z osobnikiem o imieniu Carlos, który nie tylko nie mówił po angielsku, ani w żadnym innym znanym mi języku, ale miał raczej luźny stosunek do higieny, poza tym nie zwykł zamykać za sobą drzwi, dzięki czemu odkryłam, że większość swoich higieniczno-fizjologicznych potrzeb załatwia w zlewie!
(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część III - Pod Pijaną Kaczką
(...) Gospoda pod Pijaną Kaczką - taką bezpretensjonalną nazwę nosił zatrudniający mnie przybytek, położony był w cichym ustronnym miejscu, u stóp zielonego wzórza. Niedaleko rozciągała się na wpół skalista, na wpół piaszczysta plaża, a za nią
- szarobłękitny, morski przestwór. Gospoda była w rzeczywistości połączeniem wiejskiego zajazdu i przytulnej malej restauracyjki, pamietała czasy bitew napoleońskich, a i niektórzy jej bywalcy wydawali się być równie sędziwi. W tylniej częsci znajdowało się niewielkie patio gdzie goście mogli cięszyć sie świeżym powietrzem i sączyć poobiednie drinki. Z okien restauracji widać było plaże i niewielki rybacki port, a przy słonecznej pogodzie i bezchmurnym niebie dojrzeć można było brzeg Francji. Port okalał długi kamienny falochron wychodzący daleko w morze, przy sztormowej pogodzie fale wzbijały się nad nim i opadały białą pianą. W myślach już widziałam siebie krocząc pośród tej dramatycznej dekoracji, niczym Meryl Streep w scenie z Kochanicy Francuza - zaraz, zaraz skąd by tu wziąźć długa, czarną pelerynę, w tym zielonym prochowcu wyglądam bardziej jak postac z Allo, allo!... - Sophie!! Dwa grolsze i dżin z tonikiem dla stolika numer 4, - rudowłosy zwalisty facet wrzasnął mi to prosto w ucho, wczesniej został mi przedstawiony jako menadżer Pijanej Kaczki. O kurcze, on mówi do mnie, Sophie to przecież ja, odkąd nikt tu nie umie wymówić imienia Zosia.
I pomyśleć, że jeszcze dwie godziny wcześniej kiedy szykowałam się do mojej pierwszej zmiany, byłam taka podekscytowana. Moja dyskretnie zalotna sukienka leżała świetnie, trochę różu i szminki tu i ówgdzie i byłam gotowa stawić czoła miejscowej śmietance, która - bez wątpienia - preferowała naturalny urok i prostotę Pijanej Kaczki od nadętego blichtru miejskich barów i restauracji. Był to piatek wieczór, więc spodziewałam się licznej grupy relaksujących się po pracy finansistów, kilku dziennikarzy, gwarzących od niechcenia z kolorowymi postaciami tutejszej bohemy, pewnie wpadnie też kilku właścicieli zacumowanych w porcie eleganckich jachtów, jakiś deputowany z kochanką - puszczałam już wodze fantazji. Jednak kiedy tylko przestąpiłam próg Pijanej Kaczki, stało się dla mnie jasne, że wszystkie te barwne i eleganckie postacie, w ten właśnie piątkowy wieczór, bawiły zupełnie gdzieś indziej.
(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część IV - Kultura anglo - normandzka
(...) Bar co prawda wypełniony był po brzegi mężczyznami w różnym wieku, żaden jednak z nich nie wyglądał jakby piastował jakiś poważny urząd, lub cieszył się ciepłą posadą w banku, nie było chyba też nikogo z tak zwanego towarzystwa, przede mną roztaczała się nieokiełznany tłum typków z pod ciemnej gwiazdy, wrzeszczących w kierunku telewizora, na którym rozgrywał się właśnie mecz piłki nożnej, słychać było głównie niewybredne komentarze, donośne beknięcia, a moje wejście zostało powitane kilkoma przeciągłymi gwizdami. Nie muszę chyba dodawać, że obowiązującym strojem nie był dobrze skrojony garnitur, lecz spodnie od dresu i poplamiony rozciągnięty podkoszulek. Jeśli był tam ktoś ogolony i uczesany, to chyba byłam to tylko ja. W powietrzu unosił sie zapach starej ryby, wodorostów i taniego tytoniu. Zaiste był to kwiat... miejscowego rybołóstwa. Odebrało mi mowę, to jakiś żart, pomyślałam, miły angielski dżentelmen w biurze rekrutacji zapewniał mnie, że będę pracować w czarownym, miejscu, o tradycji wywodzącej sie z miejscowej kultury anglo-normandzkiej, na miłość boska, sam Victor Hugo, zatrzymał się tu w czasie swego uchodźctwa na Jersey! Akurat! Wychylił pewnie małą brandy i przerażony uciekł wpław do ojczyzny ryzykując więzienie i polityczne prześladowania po wsze czasy, a i to pewnie wydało mu się milszą perspektywą niż druga kolejka w Pijanej Kaczce.
Nie ukrywam, że w tej wlaśnie chwili sama rozważałąm taki manewr.
(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część V - Dama karczmarką
(...) Było to sobotnie popołudnie, w okolicach pory lunchu. Siedziałam na zardzewiałej ławeczce na końcu mola, tuż obok budki z lemoniadą i słodyczami. Pochłaniałam drugą już porcję lodów wyciśniętych z automatu, pierwszą porwała mewa wielkości pelikana. Chytra bestia, zdążyła jeszcze roześmiać mi się w twarz, tak mi się przynajmniej zdawało. Wygrzewając się na słońcu rozmyślałam o minionych dwóch tygodniach. Wydawało się, iż od pierwszego, mało fortunnego dnia w "Pijanej Kaczce" upłynęły całe lata świetlne. Już po pierwszych kilku dniach udało mi się pogodzić z faktem, iż nie było to dokładnie to, czego się spodziewałam. Nie wiedzieć nawet kiedy wdrożyłam się w tryb codziennych zajęć, które wcale nie okazały się kompromitującą torturą, szybko porzucając nierealistyczne marzenia o klasie i wyrafinowanej elegancji. Komenderowanie wesołym korowodem barwnych postaci okazało się być zajęciem, do którego zostałam chyba stworzona.
Do stałych klientów "Pijanej Kaczki" zaliczały się tak nietuzinkowe postacie jak Stary Bert, którego do baru przyprowadzał jego wierny labrador - Tootsie. Pies był niesamowity, dokładnie po pięciu piwach, nigdy nie mniej i nie więcej, Tootsie wyczołgiwał się spod stołka barowego, na którym na wpół drzemał jego pan i wyciągał go z "Pijanej Kaczki", prowadząc prosto do domu. Inny stały bywalec to Ronnie Rozgwiazda, pechowy rybak, który z morskich wypraw, rzadko wracał z czymś większym od stworzenia, któremu zawdzięczał swe przezwisko. Nie mogę też nie wspomnieć Etienne, sepleniącego Francuza, który posługiwał się mieszanką angielskiego i normandzkiego. Jego głos brzmiał niczym gotującą się na zbyt dużym ogniu zupa. Kiedy Etienne się śmiał, a śmiał się często, ukazywał spore braki w uzębieniu (zapewne powód problemów z wymową), a jego głos przeradzał się w niezrozumiały gulgot. Nigdy jednak nie pozwoliłam takim drobiazgom stanąć na drodze wesołej wymianie zdań, nie widziałam sensu psucia mu humoru, wyznaniem, że nie rozumiem słowa z tego, co jak przypuszczałam, było szczytem kabaretowego monologu.
Te oraz inne osoby dzielnie kibicowały moim próbom opanowania sztuki barmańskiej. Niektórzy przyczynili się do kolejnych sukcesów, inni naigrywali z porażek, dość powiedzieć, że po dwóch tygodniach poczułam, że w moim życiu, nie stąd ni z owąd, pojawiło się coś na kształt stabilizacji! To znaczy, nie zrozumcie mnie źle! Gorąco modliłam się, żeby Pijana Kaczka nie stała się moją ostateczną życiową przystania, jednak zupełnie nieoczekiwanie, w tym właśnie miejscu i czasie poczułam się częścią krajobrazu, lub może raczej, miejscowego kolorytu.
W międzyczasie nauczyłam się jak nalać doskonale piwo, z pianą, która nie jest ani zbyt niska, ani zbyt obfita. Jak zignorować czyjeś głośne beknięcie. Jak bez mrugnięcia okiem opowiedzieć sprośny dowcip rodem z koszar, a także jak nie przebierając w słowach wyprosić nieuprzejmego gościa. Słownictwo, które w tym czasie przyswoiłam.... Nawet nie wspomnę! Moja mama mogłaby to przeczytać!
(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część VI - Akwarium
(...)Swój pierwszy wolny dzień wykorzystałam na wycieczkę do miasta, gdzie zakupiłam parę pomarańczowych zasłon i fiołki w doniczce. Po powrocie odkurzyłam i z całych sił wyszorowałam mój pokój. Skłamałabym mówiąc, że udało mi się zbliżyć go do pięciogwiazdkowego standardu, ale z pewnością stał się nieco jaśniejszy i zatracił dawną przygnębiającą szaroburość. Na drugi dzień Ronnie Rozgwiazda przyniósł mi duży szklany słoik wypełniony kamykami, zielonym wodorostem i mętną woda. Z początku myślałam, że udało mu się zdobyć gdzieś słoik kiszonych ogórków, co na obczyźnie wielce by mnie uszczęśliwiło, jednak kiedy muł osiadł i Ronnie niezgrabnie wyciągnął wodorost, nie udało mi się ukryć rozczarowania. Wtem na dnie, pośród kamyków i muszelek dostrzegłam, małą błękitno-zieloną rozgwiazde - zapewne owoc dzisiejszego połowu. Ronnie zaczerwienił się widząc moją zdziwioną minę i wymamrotał coś o rybach, które niewiele mówią, ale potrafią słuchać i że miło jest wrócić po pracy do czekającego w domu zwierzaka. Postanowiłam nie kwestionować tej teorii, zresztą ujął mnie jego serdeczny gest i troska o moje dobre samopoczucie. Wieczorem zabrałam słoik do pokoju i postawiłam na parapecie obok fiołków. W ten oto sposób stałam się właścicielką hmm ... akwarium.
(cdn...)
Zosia
W służbie Jej Królewskiej Mości
Część VII - Niefart
(...)
Nagle wielka chmura przesłoniła słońce i zdałam sobie sprawę, że moja przerwa dobiegła końca. Zerwałam się z ławki i popędziłam w kierunku brzegu. Spóźnienia nie były najlepiej przyjmowane przez mojego i tak wiecznie podirytowanego szefa. O klienteli nie wspominając.
Wróciłam do pracy w radosnym nastroju, pewna siebie i nieco nonszalancka. Zwyczajowo powitałam stałych bywalców, wiercących się już niecierpliwie na swoich stołkach.
-Cześć Ron! -Bonjour Etienne! - Jak się miewa Bootsie?
Stanąwszy za barem ogłosiłam wszem i wobec: - Panowie, jestem dziś wyjątkowo życzliwie usposobiona, postanowiłam, że będę Was traktować przyzwoicie i przy sprzyjających okolicznościach, niewykluczone, że będę też wydawać prawidłową resztę.
Ta uwaga wyraźnie rozbawiła większość znajdujących się w Pijanej Kaczce gości, z wyjątkiem jednego osobnika, siedzącego przy samej ścianie, w wyraźnym oddaleniu od wesołej gromady bywalców. Nieznajomy mężczyzna nosił elegancki garnitur, był dobrze obcięty i starannie ogolony, wokół niego unosił się dyskretny zapach markowej wody kolońskiej. Przed nim, na kontuarze, spoczywała skórzana teczka, obok niej na równej kupce leżały jakieś zadrukowane kartki papieru, co jakiś czas mężczyzna sączył białe wino z wysokiego, oszronionego kieliszka. Kiedy skończyłam moje małe expose, oderwał wzrok od lektury i zmierzył mnie lekceważącym spojrzeniem. Co za bezczelność, pomyślałam. - Skąd tu się wzięła ta posępna blada twarz? spytałam scenicznym szeptem siedzącego w pobliżu Berta.
-Pewnie jakiś zagubiony księgowy - odpowiedziałam natychmiast sama sobie, i nie zwracając uwagi na próbującego coś powiedzieć Berta, podeszłam do nieznajomego z mocnym postanowieniem rozbrojenia go wdziękiem i bezpretensjonalnością. Trochę wysiłku i z tej eleganckiej teczki wysupłany zostanie jakiś sowity napiwek, pomyślałam. Po kilku dowcipach nie zostawiających suchej nitki na księgowych, prawnikach i mieszkańcach Wysp Brytyjskich, zgrabnie przeszłam do jednej z tych zabawnych, sprośnych historyjek, gdzie trzeba dużo gestykulować i zupełnie przez przypadek potrąciłam butelkę tego białego wina, którą okazało się być szampanem Gran Cru, co po francusku oznacza chyba "obrzydliwie drogi". Szampan zalał dokumenty, teczkę i spodnie nietowarzyskiego pana, który w oka mgnieniu poderwał się na równe nogi i stało się jasne, że nie ma już szans na przełamanie lodów. Co za niefart!
Następnego dnia, kiedy wręczano mi wymówienie, dowiedziałam się, że przyczyna całego tego nieszczęścia (no chyba nie odnieśliście wrażenia, że to była moja wina?) był w rzeczywistości wiceprezes oraz główny udziałowiec kompanii piwowarskiej, w której posiadaniu znajdowało się większość tutejszych pubów, restauracji i sklepów, z "Pijana Kaczka" włącznie. Dżentelmen ten miał właśnie podpisać kontrakt przysłany z Toronto przez kuriera, dotyczył on fuzji z innym, równie wpływowym establishmentem. Zarzucono mi gburowatość i kompletny brak profesjonalizmu, wystawiający na szwank dobro firmy, a także próbę sabotażu multimilionowego kontraktu.
W taki sposób po dwóch udanych tygodniach w gastronomii znalazłam się bez pracy i mieszkania, z marnym widokiem na poprawę tej sytuacji, zważywszy że nie udało mi się zaprzyjaźnić z miejscowym potentatem finansowym, właścicielem niemal wszystkiego w promieniu 10 mil!